Mijają dwa lata od rozpoczęcia naszej wyprawy do Nepalu. Na początku było zdanie: „Jedziemy w Himalaje!”. Usłyszane lub przeczytane. Dziś już nikt nie pamięta kto i kiedy je wypowiedział. Ale ono kiełkowało, rosło podlewane kolejnymi komunikatami, zdjęciami i informacjami. Pojedyncze zdanie zamieniło się w wielki plan, ogromne drzewo, które chroniło przed trudami codzienności i dawało nadzieję na niesamowitą przygodę. Było jedynym pewnym punktem odniesienia na horyzoncie kolejnych lat, jakie dzieliły moment zapisu i odprawę paszportową na lotnisku w Katmandu.

Do Nepalu pojechaliśmy pełni lęku. Dla większości z nas była to podróż w nieznane. Choć podczas wcześniejszych spotkań Leszek Cichy, Marcin Mentel i opiekunowie grup próbowali uchylić rąbka tajemnicy Himalajów, każdy z nas miał obawy dotyczące wyjazdu, które mieszały się z ogromną dawką ekscytacji. Jak poradzimy sobie z wysokością? Z ujemnymi temperaturami? Z wielodniowym wysiłkiem? Czy pogoda pozwoli zobaczyć Everest?

Pamiętam poranek przed wylotem do Lukli. Obudziłem się chwilę przed budzikiem mając na powiekach katastroficzny sen z samolotem w roli głównej. Żołądek skręcił mi się w węzeł i blady ze strachu zawierzyłem życie w ręce pilotów. Gdy tylko wznieśliśmy się ponad gęsty kożuch smogu skrywającego stolicę Nepalu, naszym oczom ukazały się złote góry oświetlone porannym słońcem. Czułem, że zaczynam spełniać swoje największe marzenie, zobaczyć Everest, zaczerpnąć haust ubogiego w tlen powietrza, poczuć Himalaje na własnej skórze.

Z każdym krokiem podwyższałem swój rekord wysokości. Widziałem wspaniałe, ośnieżone szczyty, o których wcześniej czytałem tylko w książkach. Dzięki wyprawie Polskie Himalaje mogłem stanąć pod południową ścianą Lhotse 24 października 2018 roku. Dokładnie w 29. rocznicę śmierci Jurka Kukuczki.

Zagłębiałem się w buddyjską kulturę. Obchodziłem kamienie mani, obserwowałem kolorowe chorągiewki wypełnione modlitwami. Kręciłem napotykanymi młynkami modlitewnymi za pomyślne dotarcie do celu całej grupy. I to się udało. Nie wiem czy dzięki opiece himalajskich bóstw, czy dzięki wspaniałej więzi, która połączyła całą grupę, wcześniej nieznających się osób. Potrafiliśmy dzielić trudy wędrówki, a także pulsoksymetr (urządzenie służące do pomiaru wysycenia krwi tlenem), który zawsze szedł w ruch przy wspólnych posiłkach.

Himalajski trekking to nauka życia na nowo. Na minimalnych wymaganiach, gdzie cały dzień to tylko iść, jeść, pić, spać. Tam każdy oddech znaczy dużo więcej. Kąpiel to jak nowe narodziny. Radość przynosi zjedzenie czegoś ciepłego albo przespanie całej nocy. Cieszysz się, że nie boli głowa. Że w śpiworze masz ciepło, a w pokoju jest już minus siedem stopni! Aż -7! I wystający spod puchu nos wcale tak nie zamarzł. Nie wydobywa się z niego wąska stróżka krwi o poranku. Że żołądek odzywa się wyłącznie w burczącym grymasie i domaga się napełnienia go. Gdzie kostkę czekolady jesz z ogromnym namaszczeniem, a kawałek ciasta, zamówiony w schronisku, to najwyższa nagroda. Najwyższa, obok widoków na najwyższe góry świata.

Jeszcze raz dziękuję za pokazanie tak pięknego fragmentu Ziemi i serdecznie pozdrawiam całą odpowiedzialną za to Ekipę:)

Michał Gazda
www.chorobanizinna.pl