Anna Milewska już podczas pierwszego spotkania z Andrzejem Zawadą była pewna, że zostanie jego żoną. Przystojny taternik urzekł ją swoją pasją i inteligencją. To uczucie „poraziło” uroczą aktorkę jak grom z jasnego nieba. Gdy pasjonat gór uścisnął jej dłoń, młodziutka artystka niemal od razu wiedziała, że są dla siebie stworzeni. Wielka miłość trwała nieprzerwanie przez 47 lat. Niestety, 20 lat temu parę rozdzieliła śmierć. Wybitny pionier polskiego himalaizmu i wspinaczki zimowej zmarł 21 sierpnia 2000 roku.
Milewska poznała przyszłego męża w Klubie Wysokogórskim Warszawa. „Koleżanki wiedziały, że idę na ważne spotkanie, pierwsze po kursie taternickim. Pożyczyłam więc elegancki płaszcz, który przyniósł mi szczęście. Poznałam wtedy swoją wielką miłość, nadzwyczajnego człowieka” – podkreśliła aktorka, poetka. Widzowie pokochali ją za rolę Julii Kamienieckiej w serialu „Złotopolscy”.
Zawada przegrał walkę z rakiem trzustki. „Była to właściwie śmierć nagła. Miał jeszcze wiele planów, chciał jechać na wyprawę na K2, już nawet bilet był kupiony. Walczył do końca. Dla mnie jego odejście było szokiem. Zaczęłam wtedy pisać wiersze, które ukazały się w tomiku „Kolory czerni”. Ta poezja pomogła mi w czasie żałoby i wielkiego smutku, w oczyszczeniu. Andrzeja już tu nie ma, ale nasza miłość jednak wciąż trwa. Jest więc coś trwałego na ziemi” – uważa Milewska.
A Ziemią urodzony 16 lipca 1928 roku w Olsztynie Zawada był zafascynowany. „Dla mnie, jako geofizyka, fenomen istnienia żyjącej planety w zimnej, czarnej pustce wszechświata, jest niepojęty, statystycznie niewytłumaczalny. Zawieszona gdzieś w przestrzeni, chroniona cieniutką warstwą atmosfery nie mogła powstać jako wynik chemicznych procesów. W odwiecznej walce ducha z materią, w moim przypadku zwyciężyła materia” – powiedział z uśmiechem zanim stracił świadomość.
Początki jego miłości do gór to grudzień 1939 roku. „Oczywiście były to Tatry z pierwszą wspinaczką na strzelistego Mnicha w otoczeniu Morskiego Oka. Przez kolejne trzy lata Tatry stały się całym moim Górskim Światem. Tam wysoko widzę istnienie wielkiej siły wszechświata, wielkiej energii, siły sprawczej” – mówił w jednym z wywiadów.
Andrzej Zawada słabo pamiętał ojca, który zachorował na gruźlicę i mimo leczenia w klinice w Davos, zmarł w marcu 1931 roku. Ale jak powiadał „chyba pewne zdolności dyplomatyczne po ojcu odziedziczyłem. Przydawały mi się w negocjacjach z najróżniejszymi władzami, w staraniach o pieniądze na wyprawy i o zezwolenia. Ileż zabiegów wymagało przekonanie władz Nepalu, by udzieliły polskim alpinistom zezwolenia na zdobywanie Everestu zimą”.
Jego matka Eleonora, po śmierci męża Filipa, obawiając się o zdrowie dzieci (Andrzej miał starszą siostrę Jagodę), po konsultacjach z lekarzami postanowiła osiąść w Rabce. Kupiła skromny góralski dom, wzięła pożyczkę i wyremontowała budynek. W maju 1939 roku dom był całkowicie gotów, a na cześć ojca został nazwany „Filipinka”. Eleonora znała doskonale język niemiecki; pracowała więc jako tłumaczka w szpitalu, do którego przywożono żołnierzy z ranami płuc. Liczące 3000 mieszkańców uzdrowisko przyjęło wtedy 50 tysięcy żołnierzy.
Dom Zawadów w Rabce stał się po wybuchu II wojny światowej azylem dla rodziny wysiedlonej z północy Polski. Odbywały się też tam kursy tajnego nauczania. Andrzej Zawada jako uczeń znanej szkoły męskiej pana Wieczorkowskiego spotykał się często z młodymi żołnierzami Armii Krajowej z oddziałów „Ognia”. Nosił przydomek „Kameleon”, ale nie brał udziału w akcjach zbrojnych, jednak po wojnie za kontakty z partyzantami został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Przebywał w więzieniu w Nowym Targu, w słynnej celi Lenina. Uratowała go niepełnoletność.
„Miałem chyba dziesięć lat, gdy jeden z naszych lokatorów, a był dość bogaty, zaproponował nam wycieczkę do Zakopanego, luksusową, bo rolls-roycem. Wcześniej interesowałem się techniką, toteż nic dziwnego, że największe wrażenie zrobiła na mnie kolejka na Kasprowy Wierch, niedawno oddana do użytku. Podczas okupacji niemieckiej nie wolno było jeździć do Zakopanego i chodzić po Tatrach. Nie przejmowałem się tymi zakazami i często wyruszałem pociągiem do Zakopanego, gnałem w góry, a późnym popołudniem wracałem do Rabki. Tatry ciągnęły mnie nieodparcie. Od tamtych czasów czuję się góralem, choć urodziłem się na Warmii, w Olsztynie. W górach mam jednak szybsze tętno i dużo więcej energii życiowej” – mówił swego czasu Zawada, który jak coś sobie wymarzył, to za wszelką cenę chciał to zrealizować, upierał się, chodził dookoła tego, nie odpuszczał. Tak było z zimowym Everestem.
„Byliśmy pierwszą wyprawą na świecie, która dostała pozwolenie na zdobywanie najwyższego szczytu globu zimą. Otrzymaliśmy je z nepalskiego ministerstwa dopiero 15 listopada, a do 31 grudnia trzeba było założyć bazę pod Everestem, by władze tego kraju uznały wyprawę za zimową. Mieliśmy więc tylko półtora miesiąca na przerzucenie z Polski do Nepalu sześciu ton sprzętu i rozpoczęcie akcji górskiej” – wspomniał Ryszard Dmoch, zastępca Zawady, który miał pieczę nad stroną organizacyjną wyprawy w 1980 roku, zakończonej zdobyciem szczytu przez Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego.
„Gdyby to nie był Everest, to byśmy chyba nie weszli. Ale… Gdyby kierownikiem nie był Andrzej Zawada, i tej, i wielu innych wypraw w góry wysokie z pewnością by nie było” – podkreślił Cichy.