Dwadzieścia lat temu (22 maja 2000 roku) Anna Czerwińska, jako druga Polka po Wandzie Rutkiewicz, stanęła na szczycie Mount Everestu za… czwartym podejściem. Mając 51 lat była wtedy najstarszą kobietą na wierzchołku najwyższej góry Ziemi (8848 m). Z ikoną kobiecego himalaizmu, zdobywczynią sześciu ośmiotysięczników i Korony Ziemi rozmawiał Janusz Kalinowski (KALI):

KALI: Powiedzenie „do trzech razy sztuka” jest powiedzeniem bardzo popularnym w języku polskim. Używając go mamy na myśli to, że nie należy tak szybko się poddawać. Jeżeli coś nam nie wychodzi, nie należy przejmować się porażkami. Powinniśmy próbować do skutku, przyjdzie bowiem czas, że osiągniemy zamierzony cel. Dwie nieudane próby absolutnie nie muszą oznaczać tego, że i trzecia będzie taka sama.

ANNA: No i to sprawdziło się w moim przypadku. Z trzech wcześniejszych prób (1997, 1998, 1999) najbardziej nieudaną była ta ostatnia, od północy, tj. od strony Tybetu. Zaliczyłam upadek, potłukłam się, ledwo co się pozbierałam. Ale… Jestem uparta w dążeniu do celów i tak łatwo nie poddaję się, więc w 2000 roku rozpoczęłam czwarte podejście – 21 maja o godzinie 23 wyszłam sama z Przełęczy Południowej (7906 m) między Everestem a Lhotse.

KALI: A to oznaczało, że wchodziłaś do tzw. strefy śmierci. Sama, bez wsparcia?

ANNA: Mój Szerpa Pasang Tsiring zbierał się jak sójka za morze. Byłam na niego wkurzona, bo zużył z butli mój tlen. Skupiał się na sobie, więc wyszłam sama, w świetle księżyca. Miałam przeczucie, że kończy się okno pogodowe. Wcześniej, przede mną, ruszyło w stronę wierzchołka trzech Hiszpanów. O piątej doszłam we mgle na tzw. balkon na 8400 m. Najgorsza była samotność, grań pusta, nikogo nie widziałam.

KALI: Czy miałaś takie myśli, że lepiej, a przede wszystkim bezpieczniej będzie jak zawrócisz?

ANNA: Nie dopuszczałam do siebie takich myśli. Jestem uparta w dążeniu do celu, ale w granicach rozsądku. Tak więc 22 maja 2000 roku o godzinie dziesiątej stanęłam na szczycie. Mój wysokościomierz pokazał 8900 m. Uklękłam. Podziękowałam górze, że dała mi szansę wejścia. Miałam ciemność w oczach z nadmiaru wysiłku, ale pamiętam, że gratulowali mi Hiszpanie ubrani w żółto-pomarańczowe kombinezony. Po dziesięciu minutach zaczęłam schodzić w mleku. Od dołu szła zawierucha. Zanocowałam na ośmiu tysiącach. Następnego dnia dotarłam do bazy.

KALI: Komu dedykowałaś zdobycie Everestu?

ANNA: Najbliższej memu sercu osobie, tj. matce – Janinie, która zmarła w wieku 86 lat 12 maja. Byłam wówczas jeszcze na dole, gdy dowiedziałam się o jej śmierci. Dlatego ta wspinaczka miała dodatkowy ciężar na moim sercu, do tego stopnia, że na szczycie mówiłam do niej: Mysza, bo tak ją nazywałam, wracam do domu z dumą, że się nie poddałam i pokonałam wiele trudności. Nie jest sztuką wejść na górę w kolejce posuwających się niczym żółwie kilkuset osób

KALI: Jak na Twoją pasję wspinaczki patrzyła matka?

ANNA: Bardzo mnie wspierała, pomagała także pisać książki. Zawarłyśmy umowę: obiecałam matce, że nie będę ryzykować ponad miarę. Dlatego też miałam sporo nieudanych wypraw, z których dla własnego bezpieczeństwa wolałam się wycofać, niż ryzykować życiem. Od 19 roku życia byłam już tylko z matką. Ojciec zmarł na serce, gdy akurat kończyłam kurs taternicki.

KALI: Powiedziałaś kiedyś, że wchodząc na Everest 20 lat temu zamknęłaś rozdział zwany normalnością.

ANNA: Tak uważam, zresztą nie tylko ja. Rok 2000 był przełomowym sezonem pod względem liczby komercyjnych wypraw na Everest. Przede mną była tylko jedna ekspedycja – brytyjska, a po mnie nastąpił znaczny wzrost.

KALI: Dziwisz się? Skoro zrodziło się takie zapotrzebowanie, a dla tragarzy wysokogórskich jest to szansa zarobienia pieniędzy na kilka miesięcy życia, to dlaczego mają z tego bumu nie skorzystać.

ANNA: To prawda, że mają bardzo ograniczone możliwości zarabiania, tylko nie wszyscy szerpowie opiekują się klientami od serca. W kryzysowych, niepewnych sytuacjach oni pierwsi uciekają… Stąd też przybywa na górze ciał tych, którzy idą na Everest jak na Gubałówkę, często nieprzygotowanych na ekstremalny wysiłek. Rok temu w sezonie letnim zmarło 12 osób, które nie sprostały panującym warunkom.

KALI: Ale to już się zmienia. Powołana przez rząd Nepalu specjalna komisja opracowała nowe zasady, które mają przeciwdziałać przeludnieniu na drodze na szczyt.

ANNA: W ostatnich latach problemem na Evereście – oprócz śmieci (w ub. roku zniesiono 25 ton i 15 ton odchodów) – nie są lawiny, niska temperatura czy silny wiatr (jetstream), tylko tłumy próbujące wejść na wierzchołek. Gdy ktoś poczuje się źle i powinien schodzić, to nie ma takiej możliwości. Ludzie stoją jeden za drugim i w razie potrzeby nie mogą się wycofać.

KALI: Mimo upływu lat nie możesz usiedzieć w miejscu…

ANNA: Nie mogę! Góry przyciągają mnie jak magnes. Bywam w Tatrach, Karkonoszach, a przynajmniej raz do roku muszę być w Nepalu i ruszyć na jakiś trekking, bo zdobywanie ośmiotysięczników może być już tylko we snach.

KALI: Jaki wyczyn, oprócz górskich osiągnięć, cenisz sobie najbardziej?

ANNA: Bez cienia wątpliwości Supermaraton Pamięci Polskich Himalaistów na stadionie w Katmandu w 2018 roku. Ja, która w życiu nie przebiegła nawet stu metrów, nieoczekiwanie, w upale pokonałam 21 km, czyli półmaraton. I już się cieszę, że Polskie Himalaje planują drugą edycję w 2023 roku w Pokharze, przed wyruszeniem na trekking do Sanktuarium Annapurny pod południową ścianą. Ten niesamowity amfiteatr otoczony ponad 60 górami był moim celem w 2015 roku. Niestety, tragiczne w skutkach trzęsienie ziemi zatrzymało mnie w stolicy Nepalu. W hotelowym pokoju urządziłam prowizoryczny gabinet, opatrując rany i podając potrzebującym niezbędne leki.

KALI: Czas przeznaczony na rozmowę z Tobą minął…

ANNA: … bardzo szybko, może jeszcze niebawem pogadamy, ale jestem umówiona z Elą na trening – maszeruję z kijkami, aby w Pokharze pokonać maratoński dystans.