„Minęło już półtora roku, wydarzyło się wiele nowych rzeczy, obrazy z przeszłości się zacierają. Gdy jednak zacząłem przeglądać zdjęcia z podróży do Nepalu, wspomnienia powróciły z wielką siłą. Nie da się o tym zapomnieć – radości z dokonania czegoś niezwykłego, ale także ogromnego wysiłku włożonego w realizację swoich marzeń” – napisał Kryspin Dworak, dziennikarz sportowy PAP, wolontariusz kameralnych biegów organizowanych przez klub Polskie Himalaje na trasie przy Centrum Olimpijskim w Warszawie.

„Pierwsze zdjęcie, pożegnanie na warszawskim lotnisku. Odlatują dwie grupy, nie znamy się, większość osób wygląda na nieco zagubionych. Wszystko kontroluje Iwona, która na Okęciu spędzi w sumie kilka ładnych tygodni. Trafiam do grupy 8B; fajnie, chodziłem do takiej klasy w podstawówce, więc na pewno nie zapomnę. Jestem całkowicie spokojny, bo nie wiem, co mi wkrótce przyniesie los.

Pierwsze nerwowe chwile przeżywamy jeszcze przed odlotem. Kierownik naszej grupy, zawodowy żołnierz, zapomniał sprawdzić jaki jest termin ważności jego paszportu. Okazuje się, że niebawem minie. Przepisy są nieubłagane i musi zostać w Warszawie, aby błyskawicznie wyrobić nowy dokument. Dołączy do wyprawy później, pokonując jednego dnia po dwa etapy trekkingu, czego do tej pory nie jestem w stanie pojąć.

W lekkim organizacyjnym zamieszaniu wywołanym niefrasobliwością naszych służb mundurowych zostaję przesunięty do grupy 8A i mianowany jej kierownikiem. Przez moment przestaje być miło. Czuję się odpowiedzialny za kilkanaście osób, nie zdających sobie sprawy, że znalazły się pod opieką osoby, która na tradycyjne pytanie „wolisz morze czy góry?” zawsze bez wahania wskazywała pierwszą opcję.

Nie doceniłem jednak mądrości organizatorów. Okazuje się, że prawdziwym liderem naszej grupy jest wybitny himalaista Darek Załuski, ale ma kręcić film i formalnie woli nie mieć innych obowiązków. I to dzięki niemu to wszystko nie zakończyło się jakąś spektakularną katastrofą, za co będę mu wdzięczny do końca życia.

Na kolejnym zdjęciu koordynator ds. logistyki w Nepalu Marcin Mentel w hotelu w Katmandu, na tle jakiegoś Buddy ze swastyką na piersiach, tłumaczy zasady trekkingu. Wydaje się, że nieco przesadza opisując czekające nas trudy. Później okazało się, że nie powiedział wszystkiego. Po kilku dniach przestaliśmy jednak zwracać uwagę na takie niedogodności jak brak ciepłej wody, jakiejkolwiek wody, czy minusowe temperatury w pokojach.

Następne ujęcie. Nasza grupa na jakimś prowincjonalnym lotnisku pod Luklą, do której nie dolecieliśmy z powodu załamania pogody. Te kilka godzin spędzonych w oczekiwaniu na start pozwoliło nam się lepiej poznać. Do dzisiaj pamiętam przedszkolną zabawę w zapamiętywanie imion za pomocą kojarzenia ich z jakimiś przedmiotami. Powoli stajemy się gronem zgranych osób, co okaże się wielkim atutem w kilkudniowej, miejscami bardzo męczącej wędrówce pod Górę Gór.

Zdjęcia robią coraz większe wrażenie. Zielone doliny z przerzuconymi nad nimi linowymi mostami powoli ustępują miejsca widokom zaśnieżonych Himalajów z ich majestatycznymi szczytami. Jest tak pięknie, że nawet wielogodzinne forsowne przejścia pomiędzy kolejnymi lodżami nie są w stanie zmącić naszej radości. Atmosfera w grupie jest dobra. Nie ma wzajemnych pretensji o zbyt wolne czy szybkie tempo, wszyscy sobie pomagają jak mogą.

Kolejny obraz na długo pozostanie w mojej pamięci. Przedstawia naszą grupę na pięciotysięcznym szczycie, który zdobywamy w ramach aklimatyzacji. Wszyscy radośnie wyciągamy dłonie z pięcioma palcami, a dla mnie jest to pierwsza poważna góra na jaką wszedłem, i to od razu wyższa od Mont Blanc! Widoki są takie, że można tam spędzić wiele godzin.

Z każdym dniem wchodzimy coraz wyżej, ale wszyscy dzielnie znoszą niedobór tlenu. Tylko kilometry wydają się coraz dłuższe i podejścia coraz bardziej strome. W końcu docieramy do ostatniej lodży. Przed nami już tylko skalista droga do bazy pod Mount Everestem, celu naszej wyprawy. Mimo nawarstwiającego się przez wiele dni zmęczenia pokonujemy ją jak na skrzydłach. Jako jedna z nielicznych grup docieramy tam w komplecie. Darek nagrywa kamerą nasze reakcje. Te wzruszające, często proste słowa najlepiej oddają sens tego przedsięwzięcia. Zdjęcia mamy profesjonalne. Robi je Bartek Zborowski, prawdziwy bohater Wyprawy Stulecia, który pod Everestem spędził kilka tygodni.

Później jeszcze parę osób postanawia wejść na pobliski Kala Pattar (5643 m), z którego dobrze widać Mount Everest (8848 m). Długo się zastanawiałem, co mnie skłoniło do wstania o trzeciej w nocy, żeby w kompletnej ciemności i w kilkunastostopniowym mrozie przez kilka godzin człapać na szczyt. Gdy teraz oglądam zdjęcia budzącego się w Himalajach dnia, znajduję odpowiedź.

Jedno z ostatnich zdjęć z trekkingu przedstawia pożegnalną kolację w Lukli, podczas której podziękowaliśmy naszemu szerpie i jego pomocnikom. Nie to jednak zrobiło na mnie tego dnia największe wrażenie. Gdy po naprawdę długim przejściu jako jeden z ostatnich wieczorem dotarłem na miejsce noclegu i Darek zaprowadził mnie do pokoju, okazało się, że mamy swoją łazienkę z prysznicem! Co więcej, leciała z niego woda, może nie ciepła, ale po dwóch tygodniach trekkingu nie miało to żadnego znaczenia.

To zdjęcie wisi u mnie nad łóżkiem. Ponownie hotel w Katmandu i ściana z Buddą. Tym razem na jej tle pozuje cała nasza grupa: Beata, Ania, Asia, Kornelia, Dorota, Jola, Ola, Ala, obaj Darkowie, Damian, Irek, Jurek, Marcin i ja. W środku Ania Czerwińska, która ubarwiła nam parę wieczorów opowieściami z himalajskich szlaków. Dzięki tym ludziom wyprawa pod Mount Everest nabrała dla mnie dodatkowej wartości. Bardzo Wam za to dziękuję!” – kończy Kryspin Dworak.

Na zdjęciu tytułowym z numerem 53 Anna Czerwińska, powyżej Kryspin Dworak, obok z lewej strony Dariusz Załuski.