Tragedia była tym większa, że poprzedzona została wielkim triumfem – zdobyciem przez dwójkę Polaków Mount Everestu trudną drogą wiodącą zachodnią granią przez przełęcz Lho La. 30 lat temu, w maju 1989 roku podczas powrotu ze szczytu do bazy, w wyniku zejścia lawiny, zginęło pięciu uczestników wyprawy. Jedyny pozostały przy życiu członek ekspedycji, ranny i cierpiący na śnieżną ślepotę, oczekiwał na ratunek. Ratunek, który był prawie niemożliwy.
Jest maj 1989 roku. W wyprawie biorą udział nasi himalaiści oraz kilku gości z zagranicy. Wśród Polaków są m.in.: Andrzej „Zyga” Heinrich, Mirosław „Falco” Dąsal, Mirosław Gardzielewski, Wacław Otręba, Eugeniusz Chrobak – kierownik wyprawy, oraz Andrzej Marciniak, który tamtego roku miał skończyć 30 lat. Celem było pokonanie tzw. drogi „jugosłowiańskiej” na Mount Everest. To bardzo długa i trudna trasa wiodąca zachodnią granią przez południową część masywu Khumbutse (6408 m) i przełęcz Lho La (6026 m).
Jej pokonanie wymagało żmudnych przygotowań, dobrze przemyślanej logistyki, założenia pięciu obozów, powolnego wynoszenia sprzętu i poręczowania poszczególnych odcinków. Nie było mowy o „szybkim wyjściu” – ta droga była zbyt długa. Poza tym rok 1989 to wciąż epoka wielkich, oblężniczych wypraw. Małe, w stylu alpejskim nie były wówczas na porządku dziennym, jak obecnie.
Aby dostać się na ramię Everestu, należało najpierw sforsować grań Khumbutse, przedostać się na jej drugą stronę, zejść na przełęcz Lho La i stamtąd atakować szczyt. Bezpośrednie i znacznie krótsze podejście z bazy na Lho La było niemożliwe ze względu na stale urywający się, wiszący pod progiem przełęczy serak. Dlatego alpiniści wybierali znacznie dłuższą i żmudniejszą drogę.
TRAGEDIA PO TRIUMFIE
Jeszcze trudniejszy był ten sam odcinek, ale pokonywany w drodze powrotnej, „na zmęczeniu”: z Lho La uczestnicy ekspedycji musieli wspiąć się 300 m na grań Khumbutse, by opuścić się na drugą stronę masywu, u podnóża którego znajdowała się baza. To właśnie ten ostatni odcinek odegra szczególną rolę w tragedii. Tragedii, która rozegra się po triumfie zdobycia szczytu.
Uczestnicy wyprawy są gotowi do ataku szczytowego. Kilka tygodni spędzili na aklimatyzacji i zakładaniu pośrednich obozów. Przeczekiwali w bazie lub wyżej założonych obozach wiele załamań pogody. W każdym, który zamierzał podjąć próbę ataku, piętrzyły się osobiste marzenia i ambicje.
Pierwszą próbę podejmują najbardziej doświadczeni i najstarsi uczestnicy wyprawy – Andrzej Heinrich i Eugeniusz Chrobak. Jak pisze Mirosław „Falco” Dąsal („Każdemu jego Everest”), było to 5 maja. Próba nie powiodła się. Następnie szczyt zaatakowali Andrzej Marciniak, Wacław Otręba i Nick Cienski. Tym razem również wycofano się.
„Idę, teraz już na pewno po raz ostatni, lecz dokąd, dokąd idę – do końca nie wiem. Chciałbym wiedzieć, a nie wiem! Tak daleko i ten brak pewności. A może właśnie tak to już jest? Chociaż nie, to bym wiedział. Więc może to już pora…?” – to zapis z pamiętnika Mirosława Dąsala, datowany na 16 maja („Każdemu jego Everest”).
22 maja Dąsal i Gardzielewski podejmują swoją próbę zdobycia szczytu. Dotarli bardzo wysoko – w rejon tzw. żółtych skał, skąd wycofali się ze względu na kończący się tlen. Tymczasem w stronę wierzchołka podążają Andrzej Marciniak i Eugeniusz Chrobak. Ten drugi był już kiedyś bardzo blisko szczytu, jednak lider Andrzej Zawada nakazał wówczas odwrót.
Tym razem było inaczej: 24 maja wieczorem Eugeniusz Chrobak i Andrzej Marciniak stanęli na szczycie. Szybko zaczęli odwrót. Zdawali sobie sprawę, jak jest późno (na szczycie stanęli o 20), jak bardzo są zmęczeni i jak długa i trudna droga powrotna ich czeka.
ZAŁAMANIE POGODY
Zaczęło się załamanie pogody. – Padał coraz gęstszy śnieg, a do obozu drugiego znów trzeba będzie iść przez zwały śniegu, co grozi lawinami. Wiatr rzucał nami na poręczówkach, trzeba było przywierać do czekana wbitego mocno w lód, bo inaczej przerzucało nas przez grań na drugą stronę – napisze później Andrzej Marciniak (wspomnienia Andrzeja Marciniaka zebrane przez Andrzeja Marcisza do epilogu książki Mirosława Dąsala „Każdemu jego Everest”, Kraków 1996).
Po wyczerpującym zejściu trwającym kilkadziesiąt godzin dotarli do obozu pierwszego. Tu na wyczerpanych zdobywców Everestu zaczekali koledzy, którzy kilka dni wcześniej wycofali się spod wierzchołka: Mirosław „Falco” Dąsal i Mirosław Gardzielewski.
– Obecność dwóch Mirków pokrzepiła nas bardzo, bo wiedzieliśmy, że przy takim załamaniu pogody i przy naszym wyczerpaniu będzie nam bardzo ciężko. A oni, mimo że dwie noce spędzili również na wysokości powyżej 8000 metrów i też byli zmęczeni, to jednak poczekali, by nas asekurować (…). W tym samym czasie z bazy wyruszył Heinrich z Otrębą, ażeby przetorować nam trasę. (…) 26 maja w obozie I było nas sześciu i to właśnie była ta szóstka…” – wspomina Andrzej Marciniak.
27 maja cała szóstka opuściła rozległe plateau Lho La i weszła w kuluar w dolnej części stoków Khumbutse. Himalaiści musieli teraz pokonać ok. 300 metrów podejścia w stromym i lawiniastym terenie. Wpięli się do poręczówek i rozpoczęli ostatni męczący odcinek drogi.
– W pewnym momencie, gdy Gardziel (Mirosław Gardzielewski – przyp. red.) zrównał się z Wackiem – pamiętam dobrze, bo aż się zdziwiłem, co jest grane – śnieg jakby się podniósł przede mną i utworzył jakby falę, która zaczęła błyskawicznie zsuwać się w dół i pochłaniać wszystko po drodze – wspomina Andrzej Marciniak (wspomnienia Andrzeja Marciniaka zebrane przez Andrzeja Marcisza do epilogu książki Mirosława Dąsala „Każdemu jego Everest”, Kraków 1996).
– Pomyślałem – no to już koniec. Lawina. Ocknąłem się na dole u podstawy ściany. Starałem się zorientować, kto gdzie leży zasypany w śniegu i ujrzałem z tyłu Gienka i Falca, który był lekko uniesiony na linie. Krwawiłem. Bolała mnie szczęka. Wszyscy trzej byliśmy na powierzchni śniegu. Nie widziałem pozostałych.
„Z lawiną przelecieliśmy 200 – 300 metrów. Zobaczyłem ruszającą się rękę. Chciałem do niej dotrzeć, ale nie mogłem ustać na nogach. Mogłem tylko zsuwać się po śniegu. Po drodze natrafiłem na wystające buty Wacka. Jednocześnie zobaczyłem, że wraz ze wspomnianą ręką wystaje głowa. (…) Musiałem przede wszystkim zająć się tymi, którzy byli zasypani. Zrzuciłem raki, uprząż, rękawiczki i zabrałem się do odkopywania Wacka. Odkopałem go spod śniegu, był jeszcze ciepły, wydawało mi się, że oddycha.
TO BYŁA JEGO RĘKA I GŁOWA
W tym czasie Zyga – to była jego ręka i głowa – dojrzał mnie i zaczął wzywać pomocy. W tej ciszy jego głos był straszliwie dramatyczny. Dotarłem do niego. (…) Odkopałem go, ale on krzyczał dalej, abym go odkopał. Nie wiedziałem, jak mu pomóc. Śnieg już go nie krępował, więc przykryłem go kurtką puchową i zacząłem się rozglądać za Gardzielem.
Znowu zobaczyłem wystającą ze śniegu rękę. To musiał być on. Odkopałem mu twarz spod śniegu, była sina, nienaturalnie wykrzywiona. Nie żył. Wtedy pomyślałem, że trzeba zawiadomić bazę. Wyciągnąłem radio. Było złamane na pół. Odszukałem, leżące obok plecaka, drugie, które na szczęście działało. Wytłumaczyłem bazie, co się stało.
Wróciłem do Wacka, on nie dawał znaku życia. Podjąłem reanimację. Masaż serca, sztuczne oddychanie… Bez rezultatu. (…) Wróciłem do Falca. Odciąłem go od liny, odwróciłem na wznak, ale jego twarz już zastygła. I wtedy znów połączyłem się z bazą, by powiedzieć, że Falco też nie żyje.
Lekarz spytał co z Gienkiem? Gienek był w tym momencie poniżej lawiniska. Schodząc zobaczyłem, że kurtka, którą okryłem Zygę, jest odrzucona, a Zyga z przekrzywioną głową nie daje znaku życia. (…) Zostałem tylko z Gienkiem” – czytamy w relacji Andrzeja Marciniaka (wspomnienia zebrane przez Andrzeja Marcisza do epilogu książki Mirosława Dąsala „Każdemu jego Everest”, Kraków 1996).
Przy życiu zostało ich dwóch. Byli to zdobywcy Everestu: Eugeniusz Chrobak i Andrzej Marciniak. Niestety Chrobak nie przeżył nocy. Marciniak został sam. Z bazy nie mógł oczekiwać na ratunek – ekipa, która wystartowała, musiała się cofnąć ze względu na załamanie pogody i zagrożenie lawinowe.
Himalaista musiał zejść z powrotem na przełęcz Lho La, by poszukać namiotów obozu I. Tam mógł czekać na ratunek bądź przygotować się do samodzielnego zejścia.
– Wydawało mi się to niewykonalne. Żeby dojść do obozu, musiałbym kluczyć wśród szczelin plateau, co przy kopnym, świeżym śniegu było bardzo ryzykowne – wspominał w pisemnej relacji.
Bolała go noga, żebra, kręgosłup, miejsca po wybitych w lawinie zębach. Zaczęły się kłopoty z oddychaniem. Z powodu braku okularów zaczął tracić wzrok. Wieczorem przypadkowo natknął się na namiot. Tymczasem baza zawiadomiła Katmandu o tragedii. Inicjatywę przejęli przebywający w Nepalu himalaista Artur Hajzer oraz Agnieszka, dziewczyna Andrzeja Marciniaka, oczekująca w Katmandu na jego powrót.
DNI PEŁNE NAPIĘCIA
Kilkudniowa bezowocna walka o śmigłowiec, próby zorganizowania ekipy, prośby o zezwolenia i pomoc m.in. w ambasadach kilku krajów, a przede wszystkim zaangażowanie wielu osób, w tym wybitnych przedstawicieli świata himalajskiego, m.in. Reinholda Messnera – tak streścić można tych kilka pełnych napięcia dni.
W końcu Artur Hajzer zorganizował mały zespół ratowniczy. Pomagali znakomici wspinacze – nowozelandzki zespół Rob Hall i Gary Ball oraz trzej znający rejon Szerpowie.
Rob Hall zginie 7 lat później podczas tragicznej i głośnej wyprawy na Mount Everest, opisanej przez Jona Krakauera w książce „Triumf i tragedia” („Into thin air”). Gary Ball również zginie w górach – w rejonie Dhaulagiri.
Po 55 godzinach podróży i podejścia ratownicy dotarli pod przełęcz Lho La i do Andrzeja Marciniaka. Jedyny pozostały przy życiu członek zespołu został przetransportowany do szpitala.
Andrzej Marciniak na wiele lat odszedł od wspinaczki i himalaizmu. W 1996 roku wrócił jednak w Himalaje. Wziął udział w zakończonej sukcesem wyprawie na Annapurnę nową drogą. 7 sierpnia 2009 roku zginął w Tatrach, podczas wspinaczki w masywie Pośredniej Grani.
Opracowanie: Agnieszka Szymaszek
Foto: Thinkstock Mount Everest