Czas na pudżę. Słychać trąby mnisie z klasztoru wołające na nabożeństwo. Mgły spowiły wszystko a dźwięk pełznie po ziemi jak drżący kryształ po kamyczkach, zapach snującego się dymu z kadzideł mami nozdrza. Idziemy bezwzględnie. To punkt obowiązkowy. Bez względu na naszą wiarę i zapatrywania, to po prostu element tej podróży.

Pudża. Za klasztorną bramą kolorowy, znaczny gmach kryjący gompę i klasztor z dziedzińcem, wokół modlitewne młynki opasujące budowlę, którą obchodzi się w prawo. Pomalowane w kolorowe wzory białe lwy z rozwartymi paszczami są jak smoki a trąby jak ich ryk całkowicie niepodobny do żadnego z ziemskich odgłosów. Trąby… gdy wchodzimy do gompy zdejmujemy buty, wraz z nami wchodzi mały tłumek i kilkanaście karmazynowych płaszczy okrywających lamów, odkryte lewe ramię, krótkie włosy, lub całkiem wygoleni na kształtnych głowach.

Siadamy po turecku lub z podwiniętymi nogami, bez butów, gdzie się da, pod ścianami gompy, w przejściu. Ważne by nie kierować wyciągniętych stóp ku głównemu lamie i ku ołtarzowi, siedzimy wpatrzeni w posąg Buddy i młodego lamę siedzącego naprzeciw: lekki uśmiech na dziecięcej jeszcze buzi, w okularkach ciemnych i okrągłych jakie niegdyś nosił Lennon, z wygoloną, błyszczącą głową i tak inteligentną twarzą jak to tylko możliwe. Lamowie siadają na podwyższeniach, ich ławy stoją w środku gompy i biegną do ołtarza w czterech rzędach.

Rozbrzmiewa śpiew modlitwy. Mrukliwy. Szeleszczący, dźwięczny, brzęczący jakby w blachę ktoś lekko uderzał rytmicznie: uderzał, uderzał, a niewidoczna blacha drży… Dźwięki się nakładają, zaplatają… wszystko wibruje od tego brzdęku, dołączają dzwonki a głosy śpiewu, modlitwy, wydobywają się z najgłębszych zakamarków gardeł, dusz. Trąby. Zabrzmiały nagle. Długie na kilka metrów, wąskie, i tak ciężkie że oparte są na krawędziach murków. Trąby tak przeraźliwe, że las gęsiej skórki wystąpił na uda, ramiona i szyję.

I znów śpiew… brzęczący, wprawiający wszystko wokół w drganie. Mantryczny, hipnotyzujący, monotonny. Znów trąby, tym razem jakby od spodu, podłoga zadrżała… i z tyłu, dźwięk uderza w potylicę, zetknięte z zimna zęby zadzwoniły w ustach, dźwięk rozchodzi się obijając od ścian, wychodzi z ołtarza, z postaci Buddy. Dźwięk wiruje i napełnia wnętrze gompy aż ta staje się pełna, jakby nalano do niej cieczy po pomalowany dach. Nagle wszystko zadrżało, jakby gdzieś nieopodal po rozklekotanych torach przejechał cyrkowy tramwaj pełen brzęczących rekwizytów. A dźwięk i hałas ustaje tak nagle jak się zaczyna.

Jeden z lamów intonuje, inni dołączają, po kolei, aż wszyscy śpiewają razem, głosy się wzmagają. Każdą modlitwę kończy kolejny tramwaj… i kolejne fanfary trąb. Trąby, bębny, talerze, piszczałki i mrukliwy głos mnichów z głębi trzewi z drgającego żołądka.

Godzina… druga. Pudża trwa aż do zachodu słońca, które i tak nie zachodzi, bo mgły otuliły góry… Patrzę na jego świątobliwość pod ołtarzem, którym tutaj jest wielka, siedząca postać złotego Buddy z miseczką ryżu. Młody mnich ubrany w złotożółty płaszcz z futrzanym kołnierzem pewnie zerka zza swych lenonków na nas, tak jak i my na niego, ciekaw czego tu szukamy, kim jesteśmy i co myślimy, co wiemy… o jego świecie, a nie wiemy nic.

Wnętrze gompy jest wielokolorowe, przeważa zieleń zdobiąca malunki postaci Buddy na ścianach. Mandale na suficie i tak wiele różnych zdobień, filarów, bębnów i wiszących lampionów… gdybym miał znaleźć analogię… choćby po to by tylko ciut zrozumieć, to buddyzm jest naszym barokiem w najbogatszym z cysterskich wydań. Ciężkim, przeładowanym i ciemnokolorowym.

P.S. Fragment książki Rafała Froni „Everest dla każdego” szykowanej na majowe spotkanie w Warszawie. W październikowej wyprawie trekkingowej Polskie Himalaje 2018 do bazy pod najwyższą górę Ziemi był kierownikiem grupy nr… 13.

W styczniu 2018 roku jego wpisy facebookowe o wyprawie na K2 zrobiły furorę. Wielu zadawało sobie pytanie kim jest człowiek, który w tak niezwykły sposób potrafi opisać atmosferę zimowej ekspedycji na K2. Jak ustalił portal nczas.com Fronia jest chyba jedynym himalaistą, który swoją karierę rozpoczął w… policji. W dodatku nie byle gdzie tylko w wydziale zabójstw w jednym z miast na zachodzie Polski.

– To była ciężka praca. Nie da się w niej zbyt długo wytrzymać – opowiadał znajomym. W efekcie jeszcze w latach 90. wrócił do swojego nominalnego zawodu, czyli geodezji i założył wydawnictwo PLAN.

Fronia pierwsze kroki w górach wysokich stawiał w Ameryce Południowej, gdzie przeżył wybuch wulkanu. Potem przyszedł czas na najwyższe szczyty świata – uczestniczył w wyprawach m.in. na Broad Peak (8051 m), Nanga Parbat (8126 m), Dhaulagiri (8167 m), Pik Lenina (7134 m) i Baruntse (7129 m). Zdobył Gaszerbrum II (8035 m) i Lhotse (8516 m).