„Głównym problemem okazał się niedobór tlenu, który był po prostu obezwładniający. Każdy z nas reagował troszeczkę inaczej, pomimo tego, że byliśmy wysportowani. Praktycznie wszyscy z uczestników uprawiali bardzo intensywnie jakąś dyscyplinę sportu” – podkreślił dr Dominik Drobiński, szef grupy 2, pracujący w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie. Wywiad ze specjalistą anestezjologii intensywnej terapii Kliniki Kardiochirurgii, kierownikiem Pododdziału Anestezjologii Intensywnej Terapii został zamieszczony na stronie szpitala, będącego w gronie partnerów projektu Polskie Himalaje
Panie Doktorze, kiedy pojawiła się myśl: „wyruszę w Himalaje”?
Pomysł o udziale w wyprawie zrodził się dość spontanicznie, gdy przypadkowo usłyszałem o projekcie Polskie Himalaje 2018 i zaangażowaniu lekarzy. To było jakieś cztery lata temu. Wtedy myślałem o tym jako o planie na odległą przyszłość, ale czas szybko zleciał, a samo przedsięwzięcie jest już dla mnie wspomnieniem.
Pięknym?
Na pewno tak, ale jednocześnie bardzo trudnym. Kiedy cztery lata temu wysyłałem swoje CV do organizatora wyprawy, Janusza Kalinowskiego, nie spodziewałem się, że to co przeżyję, będzie moim jednym z trudniejszych doświadczeń podróżniczych. Gdy się zgłaszałem, myślałem: skoro ktoś potrzebuje lekarza, a na dodatek chce go wysłać w ciekawe miejsce na świecie, to grzechem jest nie podjąć wyzwania. Szczególnie, że ilekroć myślałem o Himalajach, zawsze wydawał mi się to wyjazd nierealny. I choć od lat podróżowałem z plecakiem, przemierzyłem Azję i Afrykę, to rejony górskie były mi obce. Skoro nadarzyła się okazja, nie mogłem nie spróbować. Zwłaszcza, że ktoś to za nas organizował. My mieliśmy jedynie wziąć udział i spełnić swój lekarski obowiązek niesienia pomocy.
Skoro mowa o obowiązkach, jaka była Pana rola podczas wyprawy?
Na etapie planowania wyprawy zostałem poproszony, aby poza funkcją lekarza, zostać kierownikiem jednej z grup. Moim celem było doprowadzenie 13-osobowej grupy nr 2 do Base Camp. Trekking był zaplanowany na 13 dni, a ja dodatkowo na etapie wspinaczki byłem łącznikiem między grupą, a głównym organizatorem.
Jak wyglądał trekking?
To było wielkie wyzwanie i ogromna przygoda. Chociaż znaliśmy program ramowy wyprawy, kluczowe punkty na trasie, odległości między postojami, wysokości, na których będziemy się wspinać, czy różnice poziomów między kolejnymi noclegami, nie zdawaliśmy sobie sprawy z działania wysokości na nasze organizmy. Z działania otoczenia, środowiska naturalnego, które będzie wpływało na nasze samopoczucie i zdolności fizyczne. To była walka.
– Oczywiście my się nie znaliśmy w tej grupie. Ze mną było trzech przyjaciół jeszcze z czasów studiów, dwie osoby poznałem na jednym ze spotkań organizacyjnych, natomiast pozostałe osoby to byli ludzie kompletnie mi nieznani. Natomiast ja się tego nie obawiałem, bo miałem kiedyś podobne doświadczenia – wtedy to była ekspedycja nad jezioro Bajkał, tam znałem tylko jedną osobę, ale fajne było to, że wszystkich nas łączył cel, by przeżyć wspaniałą przygodę. Liczyłem, że tu będzie tak samo. I się nie zawiodłem, bo ludzie, których spotkałem byli fantastyczni. Łączył nas cel.
Cel, którym było…
Dojście do podnóża Mount Everestu, do sławnego pola lodowcowego na Lodowcu Khumbu, które nazywane jest Base Camp – obozem podstawowym, z którego rozpoczynają się wszystkie ekspedycje na Mount Everest, czy pobliskie szczyty. Base Camp znajduje się na wysokości ok. 5300 m.
Ile czasu zajęło Wam dotarcie do bazy podstawowej?
Ogromną zaletą tej wyprawy było to, że bardzo dużo czasu mogliśmy poświęcić na dojście na górę, a mało czasu na zejście. Dojście zajęło nam prawie dziewięć dni – było to na tyle długo, że nasze organizmy w trakcie tej wędrówki mogły zaadaptować się do otaczającego, nieprzyjemnego dla naszych organizmów środowiska. Głównym problemem okazał się niedobór tlenu, który był po prostu obezwładniający. Każdy z nas reagował troszeczkę inaczej, pomimo tego, że byliśmy wysportowani; praktycznie wszyscy z uczestników uprawiali bardzo intensywnie jakąś dyscyplinę sportu (prawie połowa była wytrawnymi biegaczami i to nie tylko na 10 km, ale mieli za sobą maratony i półmaratony, a czterech uczestników biegało po 100 km). Ja nie byłem tak bardzo wysportowany, ale przygotowywałem się bardzo intensywnie i wydaje mi się, że sprostałem wymaganiom.
Ile czasu schodziliście?
Schodziliśmy około czterech dni. Zrobiliśmy sobie jeden przystanek. To zresztą było zorganizowane w ten sposób, ponieważ organizatorom ekspedycji Polskie Himalaje 2018 zależało, by z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości, jak najwięcej Polaków dotarło do bazy podstawowej. Miało to pokazać długoletni związek Polaków z Himalajami, szczególnie w latach 80., 90., gdy zdobywali ośmiotysięczniki. Gdyby to zostało zorganizowane inaczej, wielu osobom by się nie udało. My wchodziliśmy bardzo powoli, plus robiliśmy dwukrotnie przerwy, podczas których wchodziliśmy na znacznie wyższe szczyty niż spaliśmy – to były wejścia aklimatyzacyjne.
Jak się Pan się przygotowywał do wyprawy?
Sam wyjazd zachęcił mnie do większej aktywności. Podróż była zaplanowana na październik, a ja od stycznia zacząłem się przygotowywać fizycznie. Mój szwagier jest fizjoterapeutą, więc poprowadził mnie przez proces wzmacniania kolejnych partii mięśni. Zrezygnowałem z windy, wchodziłem po schodach, ograniczyłem słodycze. Regularnie pływałem. Natomiast od 1 maja zawsze jeździłem do pracy rowerem.
Co było dla Was największym wyzwaniem?
Wspomniany niedobór tlenu był naprawdę dominującym obciążeniem dla naszych organizmów. Surowe środowisko, ubóstwo, monotonia jedzenia, brak snu lub niewłaściwy sen, ale też zwykła nuda, to wszystko sprawiło, że zmieniłem nastawienie do tego typu wypraw. To naprawdę nie był spacer po górach.