Te naście dni razem przeżytych nie zapisało we mnie, ani jednego grama złości. Wręcz przeciwnie… chęć niesienia pomocy, wrażliwość. Wiem, że każdemu z nas zależało na dobru drugiego człowieka. Byliśmy JEDNYM ORGANIZMEM, a tu wszystko musi grać, bo przecie lewa noga w prawo nie pójdzie. Zatem, szliśmy razem. Moje marzenie się spełniło – baza pod Everestem. Dla kogoś kupa kamoli. Dla mnie coś niezwykłego, magicznego. Łzy wzruszenia, łyk rumu i niebotyczna radość. Tak, byłam na moment w RAJU – wspomina Gabi Kantarska, która dowodziła grupą 6A. CZYTAJ WIĘCEJ…
Jak przystało na grupę 6A, byliśmy na 6 z plusem. I nie są to żarty, ani jakaś forma przechwalania. To czyste i prawdziwe, niczym nie podkolorowane słowa. Ekipa składająca się z 14 osób, a każda z nas inna, barwna i oryginalna. I każda z nas miała swój wkład w tworzeniu tego… dość nietypowego ORGANIZMU.
Powinnam zacząć od imion, bo przecież nie jesteśmy bezimienni. Wiem, wiem, RODO, ale imiona wymienić muszę. Magiczna 14 to: Maciek z Madzią, Monia, Szymon, Marcin, Janusz, Maciek, Tomcio, Iza, Konrad, Elwira, Aga z Piotrem , Martyna i ja. Policzyliście? I co, pomyliłam się? Nie, bowiem Madzia, żona Maćka, dzielona była na dwie grupy 🙂 To nasza p. doktor, jak Maciek, jej mąż 🙂
Dla każdego z nas Nepal był przygodą, i to niepodważalne. Każdy nasz dzień zaczynaliśmy od zamawiania śniadania, ech ten orderbook. Działo się, oj działo. Zbieranie gotówki, zapłata i wypad na szlak. Plecak nie jednemu ciążył , ale czy to była istota rzeczy? Nie, patrząc na naszych tragarzy i te 26 kg na ich plecach, jakoś gasiło nasze kilogramy w plecaku. Z szacunkiem do ich pracy, uśmiechu….
A Nepal, czego mnie nauczył? Cierpliwości. Oczekiwanie na jedzenie przedłużało się w nieskończoność, tylko burczenie w brzuchu wyznaczało ciągnące się minuty. A kiedy talerze wędrowały na stół, z okrzykiem:
– dalbat, kto zamawiał dalbat ???
– momo, czyje to momo ???
– ja zamawiałam dalbat, to moje momo, ja zupę czosnkową… i radość gościła przy stole.
I nie tylko radość, rozmów końca nie było. Bez telefonów dało radę zjeść posiłek, jak dawniej. To tylko wspólny posiłek. Tylko? Aż, taka Wigilia każdego dnia. A prezenty? Owszem były, to ów uśmiech, podanie soli, czy wspólne rozmowy. Tego nie zapomnę, nigdy! Jak nie zapomnę gór mi umiłowanych, wysokich, ostrych, poszarpanych. Nie raz zdarzało mi się zeszklić oczy. Dobrze, że człek okulary nosił. Gdyby kazano mi powiedzieć, co było naj, nie wiem. Nie potrafię ocenić, bo wszystko było inne. I kultura, i ludzie, i natura.
Ludzie. To zupełnie inna historia. Gdybym umiała malować, namalowałabym Himalaje i wielki, cudowny uśmiech. I oczy, tak, zdecydowanie oczy, takie pełne nadziei, ale radosne, pełne ciepła. Dzieci krzyczące głośno: namasteee, podające ręce i uśmiechające się szeroko. Tak szeroko, że można policzyć zawartość buzi. Cudowne „perełki” Nepalu. I w tym wszystkim nasza 14, bawiąca się z dziećmi, z uśmiechem, szczerym i radosnym.
Te naście dni razem przeżytych nie zapisało we mnie ani jednego grama złości. Wręcz przeciwnie… chęć niesienia pomocy, wrażliwość. Że co, że same Anioły? Jasne, że nie… Przecież jesteśmy ludźmi, z wszelkimi wadami, ułomnościami, czy co tam jeszcze 🙂
Wiele mam sobie do zarzucenia, ale wiem, że każdemu z nas zależało na dobru drugiego człowieka. I tu spisaliśmy się na medal. Byliśmy JEDNYM ORGANIZMEM, a tu wszystko musi grać, bo przecie lewa noga w prawo nie pójdzie. Zatem, szliśmy razem:) A jak który człon na lewo skręcił, reszta ciągnęła organ w dobrym kierunku.
Dlaczego tyle piszę o grupie? Bo to ważne, bo to MY „zdobyliśmy” swój Everest. Ten pełen człowieczeństwa, wspólnoty. Przeżywaliśmy każdy dzień, wspieraliśmy się i zgarnialiśmy z Himalajów to, co najpiękniejsze. A zaznaczam, że każdy z nas był inny. Z różnych stron Polski, różnych zawodów, a właśnie Himalaje połączyły nas w jeden, niezwykły na swój sposób organizm.
Zaprzyjaźniliśmy się, co widać na zdjęciach i to, czego oko kamery nie uchwyci. To ta wewnętrzna radość, którą świadomie, bądź nie dzieliliśmy się na treku. Daliśmy radę, sprawdziliśmy się jako zespół. Zatem, każdemu z Was pragnę podziękować za każdy dzień, za wzruszenie, za tę pożegnalną kolację i niezwykły prezent, jakim mnie obdarowaliście. Mandala czeka na ramkę, i obiecuję, że zawiśnie na ścianie, a w niej wspomnień czar o niezwykłych ludziach z GRUPY 6A !
Powinnam też przeprosić za … Wy wiecie za co 🙂 Zatem, przepraszam 🙂
Moje marzenie się spełniło, baza pod Everestem… dla kogoś kupa kamoli. Dla mnie coś niezwykłego, magicznego. Łzy wzruszenia, łyk rumu i niebotyczna radość. I nie powiem, że było lekko, ale powiem, że było warto. Każdy krok, każdy kamol zapisał się we mnie. Każdy mój oddech, ten ciężki i zatykający wart był miliony. To jak przekroczenie bramy Raju, na chwilę. Tak, byłam na moment w RAJU. Czy kiedyś tam wrócę? Bardzo bym chciała, tym razem z mężem. Bo dzielenie się szczęściem pogłębia smak, a ten czuję po wszystkie kubki smakowe i doprawiać nim będę każdy dzień.
Inna historia, to Katmandu… ech, ciarki mnie przechodzą. Pozytywnie, oczywiście. Miasto tak bardzo intrygujące, tak pociągające, że stolica Kataru – Doha, nie zrobiła na mnie wrażenia. A przecież tam bogactwo i przepych rządzi. A mnie ciągnęło do Katmandu, do tego kurzu, chaosu, uśmiechu, straganów, zapachu i ulicznego wariactwa.
Z pozdrowieniami. Namaste. Gabi